W nowym numerze "Gazety Beskidzkiej" publikujemy wywiad z Dariuszem Dziewulskim ze Szczyrku, który na rowerze przejechał przez całą kulę ziemską. "Gazeta Beskidzka" jest dostępna w punktach kolportażu na terenie powiatu bielskiego i w Bielsku-Białej.

Ze Szczyrku pojechał na wschód, przekroczył granicę Chin, by następnie wrócić do Rosji. Z Władywostoku do Los Angeles poleciał samolotem. Przemierzył Stany Zjednoczone, Kanadę, dotarł do Niagary i pod sam Atlantyk do Nowego Jorku. Podróż powrotna to droga z Lizbony, przez Hiszpanię, Francję, Niemcy i Czechy, wprost w Beskidy. Niezwykłą wyprawę dookoła świata, nietypowo, bo na rowerze, odbył mieszkaniec Szczyrku, Dariusz Dziewulski.

Redakcja: Skąd wzięło się u pana zamiłowanie do jazdy na rowerze?
Dariusz Dziewulski: Uprawiam jazdę na rowerze od najmłodszych lat. Lubię tę formę aktywności. To w pewnym sensie moje hobby, obok biegania po górach, czy chodzenia z kijkami. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Cóż, tak sobie myślę, że ani biegnąc, ani idąc, dalszych podróży nie dałbym rady odbyć. Stawy i kolana już nie te. A rower to w pewnym sensie taki kompromis. Zapewnia szybkie przemieszczanie się, a jednocześnie daje możliwość zatrzymania się w dowolnym miejscu. Rower ułatwia też kontakt z otoczeniem. Rowerzyści postrzegani są jako osoby przyjazne, których nikt się nie boi bez względu na wygląd.

Ale, żeby właśnie na rowerze objechać cały świat?
Więcej czasu poświęcam na moją rowerową pasję tak naprawdę może od pięciu lat. Odbyłem już podróż rowerem do Lizbony, a więc na zachodnią stronę Europy. Później na Sycylię, gdzie jest najbardziej wysunięta na południe część naszego kontynentu. Dotarłem również na Przylądek Północny w Norwegii. Naturalnym kierunkiem z europejskiego punktu widzenia był więc wschód.
Przez pewien czas miałem problemy zdrowotne, lekarze mówili nawet, że nie mogę sobie pozwalać na takie podróże. Obawiałem się zresztą wyprawy na wschód, także z racji obrazu Rosji w polskich mediach, który mówiąc delikatnie korzystny nie jest. Wiele razy zadawałem sobie pytanie, gdzie tak naprawdę kończy się Europa: na Uralu, a może we Władywostoku? Uznałem jednak, że jak się bawić to na całego. Policzyłem kilometry i według Google Maps dla tras samochodowych wyszło mi, że przemierzenie świata dookoła to ?tylko? około 18 tys. 700 kilometrów.

Samotna wyprawa wymaga wielkiej odwagi. Czy nie obawiał się pan, że utknie gdzieś po drodze, albo sprzęt odmówi posłuszeństwa?
Oczywiście, że się bałem, bo tylko idiota się nie boi. Na rowerze trochę już przeżyłem i byłem w miarę dobrze przygotowany. Mogło mi natomiast ?siąść? zdrowie, albo narzędzie, jakim był rower. W jednej i drugiej kwestii zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Na poprzednim rowerze przejechałem blisko 50 tys. km, przed taką wyprawą kupiłem jednak nowy. Ale wykonałem na nim ok. 500 km. Tak mała ilość była błędem, bo nie mogłem dokonać pewnych ustawień, aby wszystko optymalnie zagrało.
Zdrowie? Żeby być specjalnie przygotowanym, jak zawodowi kolarze do jeżdżenia 200 km dziennie z prędkością 40 km/h, trzeba dziennie spędzić 6-8 godzin na rowerze. Ja nie mam na tyle czasu. Doświadczenie, które przez lata uzyskałem wskazuje, że średnio wytrenowany człowiek wchodzi na wysokie obroty, jeśli trenuje 3, czy 4 razy w tygodniu po 2 godziny.
Niebezpieczeństwa są wszędzie, nawet na ulicy w biały dzień. Były przypadki podczas mojej wyprawy, że pewien motocyklista miał spotkanie z niedźwiedziem niedaleko Omska. Opowiedział mi o tym blisko Czita, ostatniego dużego miasta w Rosji. Motocykliści, z którymi się poznałem, mówili, żebym nie jechał dalej na Wschód, bo przez około 1800 km prowadzi tam droga wycięta w tajdze i nie ma miejsc, gdzie można coś zjeść, czy się przespać. Poza tym opowiadali o wilkach, które ich goniły. Na rowerze raczej nie miałbym zbyt wielkich szans, aby uciec.
Dziennie chciałem robić ok. 200 km drogi. Gdyby nie to założenie, to w Rosji spędziłbym znacznie więcej czasu. Rosjanie, mówiąc bardzo ogólnie, byli przyjaźni, otwarci i chętnie oferowali mi nocleg za darmo. Odmawiałem. I tak nie było mnie w domu ponad cztery miesiące (śmiech).

Rosjanie rzeczywiście byli tak mili dla polskiego turysty? Nie było żadnych problemów?
Nie wiem, jak to wygląda dziś, bo sytuacja w kontekście politycznym nieco się zmieniła. Ja tylko raz miałem taki przypadek, że omal nie oberwałem. Trafiłem do baru, gdzie siedziały dwie pary ? dwie mocno wstawione dziewczyny, kierowca, który miał ?na oko? ok. promila alkoholu, więc można powiedzieć, że był trzeźwy według rosyjskich kryteriów, oraz lekko ?wcięty? skin.
Widok mężczyzny na rowerze na Syberii nie jest częsty, dlatego zaczęli wypytywać mnie skąd jestem i co mnie sprowadza. Opowiedziałem swoją historię, co wyraźnie wzbudziło zainteresowanie jednej z kobiet. No i zrobiło się nerwowo. Troszkę się nasłuchałem, ale choć szybko przypomniałem sobie język rosyjski, udałem, że nie rozumiem. Natomiast widziałem, że inni obecni tam ludzie byli mocno zniesmaczeni zachowaniem atakującego mnie mężczyzny.
Znacznie więcej było historii pozytywnych. Kiedy przyjeżdżałem do jednego motelu nawiązał ze mną rozmowę Rosjanin. Wypytał mnie, co tu robię, po czym wręczył mi ku mojemu zdumieniu 200 rubli. ?Dlaczego?? ? zapytałem. Na co odparł: ?Będą ci potrzebne bardziej niż mnie, skoro chcesz objechać cały świat?.
Przywołuję też w pamięci historię, gdy przekraczałem granicę rosyjsko-chińską. Nadmienię, że nie można tego zrobić rowerem, ani żadnym pojazdem bez chińskiego prawa jazdy. W Czicie poznałem Rosjanina, który też jeździł na rowerze. Zaprosił mnie do domu i ugościł. Wspomniał o miejscowości Zabajkalsk na granicy z Chinami, gdzie miałem pojechać i uzyskać pomoc od kobiety o imieniu Lena. Granicę miałem przekroczyć jako pasażer autobusu. Po uczcie, jaką wyprawiła, pojechaliśmy na przystanek autobusowy, by przedostać się do Mandżurii po stronie Chin. Celniczka zadzwoniła do swojego przełożonego, który stwierdził, że jeśli rower ma przerzutki, to muszę posiadać odpowiednie dokumenty i chińskie tablice rejestracyjne.
Zaczęliśmy kombinować. Nie chciałem rezygnować, gdy 9 tys. z ponad 18 km było za mną. Mój rosyjski przyjaciel, którego poznałem, a był on dosyć majętnym człowiekiem, ściągnął na miejsce szefa rosyjskich celników przy granicy. Zaczęli radzić, aż wreszcie po godzinie 23 zostałem obudzony. Ostatni autobus przyjechał po mnie pod garaż, w którym trzymałem rower. Przedłużyła się tylko odprawa z mojego powodu. Przekroczenie granicy przez sześć osób zajęło 2,5 godziny, kiedy normalnie przy takiej liczbie ludzi to procedura na niespełna godzinę. Gdyby nie Rosjanie, którzy z czystej przyjaźni i sympatii walczyli o mnie jak lwy, moja podróż na granicy z Chinami by się zakończyła. Ludzie, którzy ze mną przedostawali się do Chin, pomagali mi nawet przenosić bagaże i nic nie zaginęło.

Bagaży na wyprawę było aż tak dużo? W co musiał być pan zaopatrzony?
Same sakwy ważyły 18 kg, do tego jeszcze 4 kg razem torba przednia i tylna. Zabrałem ze sobą przede wszystkim mini namiot, dwa śpiwory i materac. Oprócz tego odzież przeciwdeszczową, duże ilości odpowiedniej bielizny, specjalne sandały rowerowe, polar, kurtkę, softshell i ubranie na pustynię, która także na mnie czekała podczas wyprawy. Nie miałem nic, co nie byłoby związane z jazdą na rowerze. Gdy chodziłem po stolicy Mandżurii musiałem kupić spodenki.
Najważniejsze były te rzeczy, które pozwalały na dobrą gospodarkę wodą i zapewniały ciepło, bądź chłodzenie. W Stanach Zjednoczonych na pustyni w Arizonie termometr wskazywał powyżej 46 stopni. Na Syberii z kolei temperatura nieznacznie przekraczała 0 st. Celsjusza. Termometr w takiej podróży to w ogóle bardzo ważny element. To, jak się człowiek czuje, nigdy nie jest wyznacznikiem pogody. Zimno było mi na przykład na pustyni na Route 66 przy 38 stopniach.
Miałem oczywiście ze sobą dwie opony zapasowe, trzy dętki i jedenaście szprych do roweru. Wymieniłem ich łącznie 26 przez rosyjską część podróży, a w końcu również koło, które żona przysłała mi do Irkucka. Picia i jedzenia nie brałem, wszystko musiałem kupować. Zresztą, bez jedzenia da się jechać, najważniejsze jest picie. Jadłem proste rzeczy, jak herbatniki, które są wysokokaloryczne i lekkostrawne. W Rosji piłem czaj, napoje energetyczne, jeśli tylko mogłem je gdziekolwiek kupić.

Pustynia w Arizonie? Brzmi ciekawie.
Uratował mnie tam filtr do wody. Jechałem przez pustynię Mojave, było 46 stopni, a musiałem wspiąć się na górkę. W pewnym momencie, jakby odcięło mi zasilanie. Ledwo dostałem się na szczyt, gdzie w pół godziny wypiłem chyba 5 litrów wody. Ale wcale nie czułem się lepiej. Wtedy popatrzyłem właśnie na termometr, dodatkowo słońce przy podjeździe świeciło mi w plecy. Miałem dwa wyjścia ? albo wracać do miejsca, gdzie były zamieszkałe domki, albo ryzykować kolejne 60 km do celu tylko z jednym litrem płynów.
Zawróciłem, ale musiałem wejść na teren należący do mieszkających tam ludzi. Przepędzili mnie, spotkałem się tam z ewidentną niechęcią. Usłyszałem nawet ironiczne ?hero? pod swoim adresem. Tyle dobrze, bo z tego, co się dowiedziałem w rejonie Arizony zdarza się, że za wtargnięcie na czyjś teren strzela się bez ostrzeżenia. Zupełnie nie miałem siły i nie wiedziałem, co robić dalej. Padłem pod palmą i spałem jakąś godzinę. Myślałem w pewnym momencie, że to omamy, bo usłyszałem szum wody.
Okazało się, że jedyna tam palma była nawadniana przez system irygacyjny i woda wypływała pod drzewo. Była brązowa, okrutnie śmierdziała, ale zacząłem ją nabierać, filtrować i mieszać z moim płynem izotonicznym. Jak mieszkańcy zobaczyli, że się polewam tą wodą, odcięli ją. Nabrałem już na szczęście siły i wystarczająco dużo wody, by dystans spokojnie przejechać. Pustynia w Arizonie brzmi więc może ciekawie, ale miałem potężny kryzys.
?W tyłek? dostałem też w Rosji. Jakieś 200 km za Bajkałem przyszła burza. Trwała nie 10 minut, jak u nas, ale 2 godziny. Temperatura z 28 stopni spadła do czterech! Pioruny waliły co kilka sekund, wiał mocny wiatr i sypał grad. Przetrwałem to w dużych obawach, co ze mną będzie.

Jak żona zareagowała na pański pomysł?
To już nie pierwszy taki mój wybryk. Oczywiście nie była zachwycona tym ?idiotycznym pomysłem?. Długi czas mnie nie było, ale mieliśmy ze sobą stały kontakt. Wbrew pozorom w Rosji łatwiejszy jest kontakt, niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie sieci komórkowej w rejonie pustyni nie było. Nie mogłem się z nikim dogadać i nie wiedziałem, gdzie jechać. Kilkakrotnie o drogę pytałem Indian z plemienia Navajo, którzy przy drodze sprzedają paciorki. Miałem GPS rowerowy, ale by zobaczyć następny cel trasy potrzebowałem szerszą perspektywę. Bez dostępu do Internetu mapa Google zwyczajnie nie działała. Nie miałem też kontaktu z kolegą, który ze Stanów Zjednoczonych nadzorował moją podróż.

Są już pomysły na kolejne wyprawy?
Jest ich wiele. W Rosji jestem już znany (śmiech). Udzieliłem wywiadu w tamtejszej telewizji Prima. Później pomagało mi to, bo ludzie mnie rozpoznawali. To było w Krasnojarsku. A co do przyszłości ? interesuje mnie egzotyka i mimo wszystko trudne warunki. Może rejony Morza Czarnego i Kaspijskiego? Myślę też o Australii i wyprawie dookoła Anglii. Decyzji jeszcze nie podjąłem. Ale organizm już domaga się kolejnej porcji aktywności.

Rozmawiał: Marcin Nikiel