Gorące lato pod Beskidami cz. 1
Pod koniec sierpnia 1980 roku pociągi z Wybrzeża jechały na południe Polski ozdobione wymalowanymi przez strajkujących robotników napisami: „Krakowiacy i Ślązacy to ch... nie Polacy”. Była to reakcja na doniesienia prasy i telewizji, że wszędzie poza Wybrzeżem trwa spokojna i wytężona praca. Województwo bielskie znajdowało się pomiędzy Śląskiem i Małopolską, więc hasła te dotyczyły też zapewne mieszkańców tego regionu.
Takie opinie, których symbolem mogą być wspomniane wyżej brutalnie sformułowane hasła z pociągów, były podwójnie niesprawiedliwe. Tu nie było silnej, zorganizowanej opozycji, ani też strajkowych tradycji jak na Wybrzeżu. Poza tym wcale nie panował tu tak wielki spokój, jakim chwaliły się władze.
Przed Gdańskiem było... Bielsko
Już 16 lipca 1980 roku kilkugodzinny strajk przeprowadzili pracownicy jednego z wydziałów bielskiej Fabryki Samochodów Małolitrażowych. Od kolegów – kooperantów z Lublina dowiedzieli się, że łatwo strajkiem wymusić podwyżki płac. „Nie staniesz – nie dostaniesz” – mówili. Przerwali więc pracę i zażądali podwyżek. I faktycznie: władze błyskawicznie spełniły ich postulat. To był jednak dopiero początek...
– Był koniec lipca, kiedy zaczęło się coraz częściej mówić, że coś się dzieje. Mówiło się najwięcej o Lublinie, o kolejarzach. »Oni« strajkują, »oni« sobie coś wywalczyli, »oni« czegoś tam się domagają – wspomina Roman Walczak, w 1980 roku kierowca Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacji w Bielsku-Białej. – 6 sierpnia wracaliśmy objazdem z popołudniowej zmiany. Ostro rozmawialiśmy o tym, że robota podła, że nikt nie dba o nas, kierowców, że jesteśmy bici z dwóch stron: ze strony pasażerów i ze strony dyrekcji. Mówiliśmy, że trzeba coś zrobić. Następnego dnia było to samo, tyle, że po powrocie do domu usiadłem za stołem i ułożyłem listę postulatów. Od 8 sierpnia zacząłem pod tą listą zbierać podpisy od kolegów.
Walczak, gdy zaczynał zbierać podpisy pod postulatami, nie wiedział, że tego samego dnia na krótki czas pracę przerwała część załogi Bielskich Zakładów Przemysłu Lniarskiego „Lenko”. Powrócono do pracy, gdy dyrekcja obiecała rozpatrzyć wysunięte tam postulaty wewnątrzzakładowe. Gdy trzy dni później Roman Walczak przekazywał dyrekcji WPK listę postulatów, popartych podpisami ponad 150 kierowców, wybuchł równie krótki, jak w „Lenko”, strajk na jednym z wydziałów Bielskiej Fabryki Maszyn Włókienniczych „Befama”, jednego z największych zakładów Podbeskidzia.
– Wszystkich nas wkurzały kombinacje części kierowników i dyrekcji z czasem pracy, stawkami zaszeregowania, nagrodami i premiami – opowiada Marcin Tyrna, który pracował wówczas na Oddziale Kół Zębatych „Befamy”. – Robotnikom śrubowano normy, nakładano coraz to nowe obowiązki, wymuszano pracę w nadgodzinach, a płace były kiepskie. Ludzie próbowali zgłaszać swe uwagi i zastrzeżenia związkom zawodowym, ale te były całkowicie bierne i oglądały się tylko na towarzyszy z Komitetu Zakładowego PZPR.
11 sierpnia kilkudziesięciu pracowników Oddziału Kół Zębatych przerwało pracę. Działo się to na hali Zakładu A „Befamy” tuż obok biurowca dyrekcji. – Zaraz pojawili się przedstawiciele dyrekcji. Zaczęliśmy jeden przez drugiego mówić o tym, co nas trapi. Wiedzieliśmy, że nas oszukują i wykorzystują, ale byliśmy jeszcze całkowicie zieloni. Nie mieliśmy spisanych postulatów czy żądań, a to, co wykrzyczeliśmy, spotkało się z natychmiastową obietnicą rozpatrzenia i realizacji. Po trzech godzinach wróciliśmy do pracy, ale ta iskra sprawiła, że ludzie w naszym zakładzie zaczęli coraz głośniej mówić o tym, co myślą – mówi. Tyrna dodaje, że już podczas tego pierwszego strajku robotnicy, doprowadzeni do furii biernością zakładowych działaczy związkowych, zaczęli dopominać się o autentyczną reprezentację załogi. Było to – przypomnijmy – na długo przez rozlaniem się fali strajkowej na Wybrzeżu i sformułowaniem 21 postulatów, z których pierwszy mówił o konieczności utworzenia samorządnych i niezależnych związków zawodowych.
Poparcie dla Wybrzeża, rękawice dla załogi
Na kilka dni do bielskich zakładów powrócił względny spokój. Ale to były tylko pozory. W bielskim WPK dyrekcja zaczęła analizować postulaty załogi, a nawet powołała specjalną komisję, której zadaniem było zbieranie uwag pracowników. W ciągu kilku dni zebrała ona następnych 170 postulatów: chciano nie tylko podwyżek, ale też poprawy warunków pracy. Równolegle dyrekcja przedsiębiorstwa próbowała zastraszyć, a następnie kupić „głównego wichrzyciela”, Romana Walczaka. Dostał on propozycję podwyżki stawki godzinowej z 10,5 na 12,6 zł. Gdy nie przyjął, to dyrekcja podwyższyła swą ofertę: siedem milionów więcej na płace dla całej załogi! – Tacy właśnie byli: dać robolowi ochłap, to przycichnie. Ale myśmy się nie dali kupić – wspomina Walczak. Opowiada, jak później dyrekcja WPK wielokrotnie próbowała go zastraszyć milicją i sprawą prokuratorską. Było też publiczne ruganie i poniżanie oraz próby podzielenia załogi. Skutek był odwrotny – pracownicy coraz bardziej się jednoczyli. Gdy do zakładu dotarły spisane z Radia Wolna Europa gdańskie postulaty, załoga przyjęła je za własne. Dodała jeszcze cztery żądania: zmianę składu dyrekcji, wybór nowych władz związkowych, podwyżkę płac oraz realizację wcześniej zgłoszonych 170 postulatów.
Pracownicy Fabryki Aparatów Elektrycznych „Apena” w Bielsku-Białej nie mieli dokładnej listy gdańskich postulatów, co nie przeszkodziło im... poprzeć je na masówce. Odbyła się ona 24 sierpnia na oddziale remontowym. – Wszyscy słyszeliśmy, co się dzieje na Wybrzeżu. Baliśmy się, że jeśli strajkujący tam robotnicy pozostaną osamotnieni, to władza ich rozbije. Dlatego postanowiliśmy choć symbolicznie, w ciemno poprzeć ich żądania – wspomina Edward Kubas, pracujący wówczas jako ślusarz na oddziale remontowym „Apeny”.
– Zebraliśmy się chyba w dziesięciu i spisaliśmy nasze postulaty. Pierwszy mówił o poparciu słusznych żądań komitetu strajkowego z Gdańska. Były też sprawy socjalne, jak choćby żądanie rękawic i czystych ubrań roboczych Te postulaty przedstawiliśmy na naprędce zorganizowanej masówce, a potem wywiesiliśmy na tablicy ogłoszeń. Strzegliśmy tej kartki przed zniszczeniem jak lwy, więc kierownicy wpadli na inny pomysł: zabronili podległym sobie pracownikom tam przychodzić. Mimo tego zgłaszało się do nas coraz więcej ludzi, chcących coś robić lub też po prostu wyrazić swą solidarność – mówi. Podobne postulaty w tym samym czasie wysunęli pracownicy kilku innych zakładów pracy, m.in. Śląskich Zakładów Przemysłu Tłuszczowego w Bielsku-Białej.
We wtorek 26 sierpnia na jeden dzień stanęła Bielska Fabryka Armatury „Befa”. Tam strajk, zainicjowany przez Wiesława Wróbla, zaczął się o 9.00, na przerwie śniadaniowej na hali wydziału mechanicznego. Zeszli się tam także pracownicy z innych oddziałów, nawet pierwsze osoby z biurowca. W sumie było to około pół tysiąca ludzi. Strajkujący poparli gdańskie postulaty, dokładając też własne.
Zaczęło też wrzeć w największym bielskim zakładzie, Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Tam głównymi ogniskami kontestacji były wówczas wydziały Narzędziowni i Utrzymania Ruchu. – Działaliśmy niezależnie od siebie, nawet nie wiedząc o sobie nawzajem – wspomina Henryk Urban, w 1980 roku technolog utrzymania ruchu na linii fiata. – Pewnego dnia zobaczyłem, że kilku pracowników siedzi w kącie hali i coś pisze, dyskutując zawzięcie. Okazało się, że spisują swe żądania. Dołączyłem się do nich. Spisaliśmy kilkanaście żądań, głównie ekonomicznych i socjalnych, choć nie zabrakło też poparcia dla strajkujących z Wybrzeża. Listę, pod którą zebrałem z Eugeniuszem Widyną podpisy większości pracowników naszego wydziału, oddaliśmy naszym kierownikom – wspomina.
Chyba dwa dni później Henryk Urban dowiedział się, że swe postulaty spisali też pracownicy z Narzędziowni. Co więcej: tamci mieli już wyznaczony termin spotkania z przedstawicielami dyrekcji. – Niby ten sam zakład i nasi koledzy, ale hala za torami, odcięta od nas zupełnie. Wzięliśmy z Gienkiem nasze postulaty, schowaliśmy je za pazuchą i poszliśmy na Narzędziownię. Musieliśmy wyglądać podejrzanie, gdy chodziliśmy między maszynami, szukając kogokolwiek, z kim moglibyśmy wymienić doświadczenia, a w efekcie złączyć nasze siły. W końcu się udało. Na drugi dzień przyszliśmy na ich spotkanie z przedstawicielami dyrekcji – dodaje.
Cz. 1. CDN.
Artur Kasprzykowski
Foto: Materiał NSZZ „Solidarność” Podbeskidzia